„Gdyby Ewa w raju miała szpadel i mogła coś z tym zrobić, to nie mielibyśmy całej tej smutnej historii z jabłkiem” Kiedy pierwszy raz pojechałyśmy do Rzędzin, do dawnego majątku von Arnimów, a dziś romantycznie dzikiego parku, było bujne lato i wśród rosłego zielska trudno było znaleźć mityczne schodki, jedyną pozostałość po dworze, którego gospodynią była niegdyś poślubiona Prusakowi Angielka, imieniem Elizabeth. |
Zieleń wzięła to miejsce we władanie i nadała mu swój charakter. Charakter, który niełatwo okiełznać, a co dopiero sprytnie narzucić mu swoja wolę i wizję. Drzewa, krzewy, kwiaty... Potrzeba nie lada dyplomacji, by je poskromić, a jednocześnie sprawić, by nie czuły się niewolnikami upozowanymi w martwą naturę, lecz by w przekonaniu wolności, dały z siebie to, co najlepsze w ramach wytyczonych przez człowieka. Mistrzami takiej właśnie ogrodowo-parkowej dyplomacji są Anglicy. Może dlatego, że żyją w kraju, gdzie intensywność zieleni przyprawia przybyszów z kontynentu o potężny szok. Żadne opisy, zdjęcia, czy filmy nie oddadzą skali zjawiska, to trzeba zobaczyć na własne oczy, żeby uwierzyć.
Anglicy opanowali też do perfekcji sztukę udawania, że krajobraz, który oglądamy, to najdziksza dzicz, w którą od stuleci nikt nie ingerował. Nic błędniejszego – to co oglądamy zostało najstaranniej zaplanowane, ze znawstwem i miłością. Trudno zrozumieć Anglię i Anglików nie znając ich ogrodów. Trudno się dziwić, że Angielka Elizabeth, rzucona przez los do podszczecińskiego dworu, oswajała przestrzeń, tworząc właśnie ogród i kumulowała w nim prawie całą intensywność swoich uczuć.
Każdy, kto choć raz spróbował, wie, jak trudno stworzyć od zera wymarzony ogród. Praca, wyobraźnia, planowanie, cierpliwość i czas, dużo czasu – trzeba mieć to wszystko, w dodatku w nadmiarze. „Ogród był całkowicie dziki. Rozciągał się wokół domu, głównie po południowej stronie (…) - pisała Elizabeth von Arnim w na pierwszych stronach debiutanckiej powieści. - „To wykoszone na trawniku półkole otoczone ligustrem, a w tym półkolu jedenaście klombów różnej wielkości, obramowanych bukszpanem i ułożonych dokoła zegara słonecznego. (…) te klomby były jedynym widocznym znakiem jakiejkolwiek troski o utrzymanie ogrodu (…) i na wszystkich tych jedenastu klombach posadziłam wilce po przeczytaniu niemieckiego poradnika ogrodniczego, według którego, gdy było ich dużo, mogły obrzydliwe pustkowie zamienić w raj. (…) Nic nie wyrosło i tak dostałam moja pierwszą lekcję.” Po trudnym początku było już tylko lepiej... „Na dwóch spośród jedenastu klombów rosną róże Marie van Houtte, na kolejnych dwóch Vicomtesse Folkestone, następne dwa to Laurette Messimy (…) a jeden duży klomb za słonecznym zegarem ma trzy rodzaje czerwonych róż. (…) jakże tęsknię do dnia, w którym rozkwitną róże herbaciane!”. Swoją drogą i na marginesie – miło by było mieć tylko takie problemy, prawda? Autorka najwyraźniej zdawała sobie z tego sprawę, bo zanotowała: „Jaką ja jestem szczęśliwą kobietą, że żyję w ogrodzie z książkami, dziećmi, ptakami i kwiatami...”
Elizabeth autentycznie kochała swój ogród („Nie dom, ale ogród jest moim schronieniem, do którego mnie ciągnie”, „Mój ogród jest pełen przyjaciół, tylko oni są niemi”), a z całego ogrodu najbardziej - róże. Pisała na przykład tak: „Jeszcze nigdy nie cieszyłam się tak bez umiaru; każdego dnia krążę tam i z powrotem i zachwycam się; ile listków wypuściły te milutkie maleństwa w ciągu dwudziestu czterech godzin.” Sama Elizabeth niewiele by zdziałała. Potrzebowała pomocnika. Ogrodnika. Ogrodników właściwie, bo często się zmieniali. Fragmenty książki ich dotyczące należą do najzabawniejszych. Posłuchajcie Państwo tego: „Ogrodnik jest tutaj od roku i regularnie pierwszego każdego miesiąca oznajmia mi, że odchodzi, ale ostatecznie nakłaniam go do pozostania (…) Nie podejrzewam żeby dobrze znał się na ogrodnictwie, ale przynajmniej może grabić i podlewać, a coś tam z tego, co zasiał nawet się pojawiło...”
Elizabeth von Arnim doskonale zdawała sobie sprawę, że mieszkając w Rzędzinach mieszka na głębokiej prowincji i... Potrafiła w tym dostrzec wiele zalet. Na przykład taką: „Ten kawałek świata leży tak daleko od uczęszczanych dróg, że potrzeba niezwykłej energii, by wybrać się tutaj, co chroni mnie przed okolicznościowymi odwiedzinami. (…) Na szczęście mamy tylko jednego sąsiada. To wielkie dobrodziejstwo, aczkolwiek mówić tak nie wypada.”
A co wypada, czy wręcz trzeba? Raz na jakiś czas zjawić się w kościele, odległym o trzy mile w Buku, albo Blankensee, dzisiaj po niemieckiej stronie, gdzie mieszkał pastor Hoeckel, z którym rodzina Arnimów bardzo się przyjaźniła. „ Nasz pastor, to bardzo interesujący człowiek, niezmordowany w samodoskonaleniu. Razem z żoną studiują w każdej wolnej chwili (…) Oboje są nadzwyczaj pobożni i starają się rozpaczliwie robić to wszystko, o czym mówią i co głoszą na kazaniach, a to jest, jak wiadomo, najtrudniejsze. (…) Mają obszerną plebanię i kawałek ładnej ziemi obok cmentarza. (…) W całym roku jedynie sylwestrowe nabożeństwo robi na mnie jakieś wrażenie, ceremonia w tym miejscu, choć brzydkim i skromnym, powoduje, że czujemy się, jakbyśmy byli na mszy w przyjemnie rozświetlonym kościele.
Ale nie oszukujmy się. Dla Elizabeth von Arnim, angielskiej pani na Rzędzinach, prawdziwą świątynią był jej ogród. Wymarzony, wypieszczony, ukochany, dający schronienie i nieporównywalną z niczym innym radość. „ Piękno znów budzi się w moim ogrodzie, a jasna ufność w moim sercu. (…) taka obfitość piękna i doskonałej harmonii podarowana przez Nieznanego zmusza do pokory (…) Z całą ufnością pokładam nadzieje w tym, że będę godna tego nieustannego dobrodziejstwa, które ofiaruje mi mój ogród, i nabiorę życzliwości, cierpliwości i radości, jak te szczęśliwe kwiaty, które tak bardzo kocham.”
Piękna historia, prawda?
„Jechaliśmy między cichymi drzewami w stronę pięknego starego domu ,czułam zapach nocy"
Szary kamienny dom z wieloma szczytowymi ścianami i dwuspadowym dachem, nazywany przez okoliczną ludność zamkiem, stał w północno-zachodniej części rzędzińskiego ogrodu. Po murach obrośniętych bluszczem i dzikim winem wspinały się niekiedy jaszczurki, wślizgiwały się do domu nawet węże, kiedy gospodyni zapomniała zamknąć okna. Od strony zachodniej masywne dębowe drzwi prowadziły do holu, który za dawnych czasów był kaplicą. Stała tam rzeźbiona szafa dębowa i krzesła. Z holu wchodziło się do kuchni, jadalni i biura, schody po przeciwnej stronie prowadziły na piętro. Dla młodej pani von Arnim na początku dom wydawał się mieć niekończący się labirynt korytarzy, których łączyło kilka klatek schodowych. W amfiladowych pokojach na piętrze były piece, w których palono torfem, w każdym stała lampa oliwna. I była tam jedyna wówczas w domu łazienka z wanną, do której wodę donoszono z ogrodowej pompy.
Stara gospodyni z pokojówką powitały w starym domu najpierw nową panią, która miała dopilnować remontu, ale tak naprawdę uciekła na kilka tygodni od zgiełku miasta, żeby nacieszyć się ciszą, przyrodą i samotnością. I energicznie zabrała się za urządzanie wnętrz, wyjeżdżając stąd tylko na zakupy do Szczecina, albo do Berlina. Na swoją sypialnię wybrała pokój w zachodnim skrzydle . „Prawie ze wszystkich okien domu mogę spoglądać na niezasłonięta żadnym wzgórzem płaszczyznę, która rozciąga się aż do błękitnej linii dalekiego lasu".
Południowy front dworu miał tylko jeden wysoki parter i również rząd pokoi w amfiladzie. Tam nowa pani urządziła salon, pokój do nauki dla dzieci, bibliotekę, którą kazała pomalować na jasne kolory. Stanęły tam dwa biurka i czarny fortepian.
Z biblioteki jedne drzwi prowadziły do następnych pomieszczeń, drugie były wrotami do jej przyszłego „niebiańskiego królestwa" - małej werandy, skąd kruchymi drewnianymi schodami schodziło się do ogrodu, wokół którego rozciągał się wspaniały park.
„Dla mnie zaczyna się tam najczarowniejsza część ogrodu: przed srebrnymi brzozami i plantacją azalii"
Pewnej czerwcowej nocy 1898 roku hrabina wstaje o trzeciej w nocy, przemyka się przez labirynt korytarzy, z lekkim drżeniem serca odsuwa rygiel drzwi werandy i wychodzi. „Przez kilka minut trwałam nieruchomo na stopniach, w głębokiej czci dla czystości natury". Wszystko w parku jest „(…) niezwykłe, zadziwiające i tak cudownie opromienione poświatą, jakby sam Bóg spacerował w tę chłodną noc". Zbiega po schodach, idzie aleją prowadzącą w dół do strumienia, siada na pniu brzozy i delektuje się śpiewem słowika na niedaleko rosnącym grabie, pięknem budzącego się poranka. Nie szkodzi, że pantofle doszczętnie przemokły od rosy. „Siedziałam tam nieruchomo i śledziłam jak na Wschodzie płomień się rozpala".
W trzynastohektarowym parku rosły stare dęby, buki, sosny, egzotyczne drzewa i krzewy, które zasadził Wilhelm von Lepel, jeden z dawnych właścicieli Rzędzin. Elizabeth von Arnim dosadzała też drzewa różnego gatunku. Południową granicę oddzielającą ogród z różami od parku kazała obsadzić rzędem brzóz i plantacją różnokolorowych azalii na ich tle. Oszałamiały barwami w maju i czerwcu.
Przez park przebiegały wytyczone aleje, po których dzieci Arnimów jeździły na kucach i biegały, żeby nie przytyć o co bardzo dbała ich matka. Był tam również kort tenisowy i obowiązkowe na nim zajęcia, pływać dzieci uczyły się w pobliskim stawie. W głębi parku stały lodownia i oranżeria, którą hrabina zamieniła w swoją pracownię, kiedy była już znaną pisarką. Nikt nie miał tam prawa wstępu, chyba że przynosił ważną wiadomość. W przerwach robiła długie spacery w towarzystwie psa. Od strony południowej park dochodził do drogi prowadzącej do Łęgów. Zlikwidowana w latach 70. aleja prowadziła stamtąd prosto do pałacu. Co drugą niedziele rodzina jeździła tędy do kościoła w Buku. W kolejnym odcinku pojedziemy i my ….
Elżbieta Bruska
Berenika Lemańczyk
(cytaty pochodzą z książek „ Elizabeth von Arnim)
(prawa autorskie zastrzeżone)